poniedziałek, 10 lutego 2014

Tamtego popołudnia, gdy kosiliśmy trawę, dziesięciu małych Indian wyskoczyło zza pieca i kredą na asfalcie narysowało schemat wszechświata. Snop iskier z siana przypalił nam pięty i pobiegliśmy. Mleko kwaśniało pod skórą. Mleko ciotek na skrzypiących werandach, robiących nam swetry jak mantrę, niezgrabnych banshee. Amazing grace, how sweet the sound, przed zaśnięciem każdej nocy. Traperzy z Missisipi spali pustelniczym smutkiem zapitych myśliwych. Kościół bielił się jak mydliny, w których żona pastora odpierała rano majtki z resztek snów.
Gdzieś indziej o tej porze, w Londynie przy Picadilly, czarnoskóry consierge wyrzucił do śmieci przeczytany numer Times’a, drukowana łacinka wysypała się chyłkiem spomiędzy stron i wpadła do studzienki. Z Southhampton odpłynął ostatni żelazny transatlantyk. Minęliśmy rzekę, wychlapując na trawę setki kijanek i płosząc kaczki, nasz rechot rozbił się w drobny mak nad leśną amboną. Stanęliśmy pod gruszą. Słońce pachniało sadem, piasek jak popiół uświęcił nam głowy. Czaszka jelenia pośród trocin zamiast kamienia założycielskiego. Zbudujemy tu osadę pomiędzy wykorzenionymi bukami, dając początek cywilizacji wełnianych snów i pieszych wędrówek, wyrzekając się pary, żelaza i stali. Skoście trawę i pomalujcie za nas wasze płoty na biało, porzucone pędzle leżą przy drodze. Odyseuszu, zostań w podróży, Penelopa nie pozostała ci dłużej wierna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz